W pracy dla zwierząt ta konfrontacja towarzyszy nam cały czas. Moja sprawczość wzięła się z bólu małej dziewczynki, która nie mogła pojąć, dlaczego potrafimy minąć bezdomnego psa i udawać, że Go tam nie było. Jego głowa uniesiona ku naszym głowom wstrząsnęła mną w pierwszym dojmującym bólu związanym z dostrzeżeniem krzywdy zwierzęcia. Zamiast stłamsić w sobie to uczucie i nauczyć się z nim żyć, „uodpornić” – jak sugerowała postawa otoczenia – zostałam z tą dziurą w sercu, która przy następnym bezdomnym psie popchnęła mnie do działania i pcha do dziś.
Czuję, więc działam.
„Moment, w którym to staje się dokuczliwe, jest najważniejszy” – zanotowałam w kalendarzu 2 tygodnie temu słowa Dariusza Gzyry, filozofa i pisarza, który prowadził wykład na gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych zatytułowany „Sztuka rozpamiętywania”. Pokazując prace artystki Elwiry Sztetner – nazywając je „zbiorowym archiwum niepamięci”, złożonym ze zdjęć świń w hodowlach, których twarze w „masie” innych zwierząt były zupełnie niewidoczne i wymagały wyodrębniania poprzez powiększanie zdjęć aż stawały się rozpikselowane – mówił dalej: „Rozumiecie to? Chodzi o to, by pielęgnować ten dyskomfort”.
Historia Jego – ważnego bezimiennego
Kiedy pierwszy raz spotkałam bezdomnego psa, miałam jakieś 5-6 lat. Był przełom lat 80/90 tych. Szłam rozgrzanym chodnikiem. Bezdomność zwierząt załatwiono wtedy na zasadzie „hulaj dusza piekła nie ma”. Pamiętam go, skulonego, owczarkowatego, dużego psa, leżącego pod płotem. Brudnego, głowa w ogonie. Wychudzony, raczej zrezygnowany, ale patrzyliśmy na siebie. Było dla mnie jasne, że ta istota, patrząca na nas z dołu, nie ma swojego domu. Pochodziłam z rodziny, w której od urodzenia żyłam z psem (u mojej babci) – co prawda z trudną historią, uratowanym spod siekiery na wsi (bo po co kolejny szczeniak? „Niech patrzy, jak mu zabijam matkę!”), ale swoim dziecięcym umysłem jakoś tak sobie poukładałam losy psów, że każdy ostatecznie miał według mnie dom. Bo przecież skoro Dingo – nasz wielki czarny, włochaty pies, kochający wodę (i posiadający masę lęków do końca życia) – został w wieku kilku tygodni uratowany spod siekiery przez moją babcię, to każdy musi ostatecznie zostać uratowany.
Ten pierwszy raz zetknięcia z bezdomnością był wstrząsający.
Mógłby mieć na imię „Misio”, bo w tamtym czasie co drugi pies tak był nazywany, albo Pikuś czy Saba. Najpierw, gdy spotkaliśmy Go na ulicy, z szoku nic nie mówiłam – zamroziła mnie bezsilność, zaschło mi w gardle, nie przychodziło mi do głowy, co mogę zrobić, myślałam, że dorośli to załatwią.
Wydawało mi się niemożliwe, że ludzie będą przechodzić obok niego, wiedząc już przecież o jego istnieniu i kolejni będę go pozostawiać, jakby wcale się w naszym życiu nie wydarzył, jakby Jego istnienie wcale nie było prawdą.
W domu, gdy stawało się dla mnie dotkliwie jasne, że został tam, a my jesteśmy tu i tu zostaniemy – nie wrócimy po Niego i nikt po Niego nie wróci, bo nikogo nie obchodzi, bo jest niczyi, wystaje poza nawias wspólnoty i jako taki nieprzynależny, jest niepotrzebny, nieważny (mieszam tu słowa opisu mnie dziecka i mnie dorosłej) – zaczęłam płakać, godzinami, do wieczora, bez przerwy.
Coś we mnie pękło na zawsze.
Czułam jego samotność, jego bezradność, zagubienie. Nie potrafię z dzisiejszej perspektywy wyjaśnić, dlaczego moja rodzina (mieszkałam dużo z dziadkami i o nich tu mowa) nie pomogła wtedy temu psu, przecież mieli duży szacunek do zwierząt i to oni mnie go nauczyli. Myślę, że prawdopodobnie uważali, iż nic się nie da zrobić, że trzeba się uodpornić. Najgorsze jest to, że większość tak myślała – ci, którzy Go mijali – a On opadał z sił w tej samotności, głodzie i strachu z powodu braku schronienia.
Jego smutek wyżłobił mi rowki w sercu, które potem stały się kanałami do działań z poziomu empatii.
A może było inaczej – może moja babcia donosiła mu potem jedzenie i wodę, jak później wielokrotnie przez lata obserwowałam, gdy napotykała zwierzę w potrzebie (najczęściej „czyjeś”, ale okropnie zabiedzone – chodziłyśmy do nich, tych psów i kotów i podawałyśmy im przez płoty jedzenie). Może widząc moją reakcję, chciała chronić mnie przed jego widokiem i jego losem. Wiedziała, że nie może zabrać tego psa do domu, bo mieszka w nim Dingo i nie toleruje innych zwierząt. Nie wiem. Zapamiętałam to jednak jako zdarzenie traumatyczne.
Socjalizowanie do sprawczości?
Gdy opisywałam tę historię na social mediach, jedna z Czytelniczek skomentowała w następujących, poruszających słowach: „Moja córka, już jako nastolatka, powiedziała mi, że dla Niej największym komfortem była świadomość, że jakiekolwiek Zwierzę bezdomne spotka na swojej drodze, to i Jej i Jemu pomożemy”.
Komfort dziecka, że nie będzie zmuszone do nauki obojętności, lecz znajdzie wsparcie w rozwijaniu swej sprawczości empatycznej. Czy nie uważacie, że wciąż jesteśmy socjalizowani do „uodparniania się” oraz postawy w myśl których „nic się nie da zrobić” i jest to naszą wiodącą normą, zamiast wzrastania w sprawczości empatycznej? Że jest ona tłamszona i przedstawiana jako niedostosowanie podczas, gdy wydaje się jedyną adekwatną odpowiedzią dojrzałego człowieka na krzywdę i niesprawiedliwość?
Czy to obojętność ma być naszym dorobkiem wychowawczym czy też aktywna empatia?
Inna Czytelniczka napisała: „We mnie jest wyjący pies, potrącony przez samochód i dorośli odmawiający pojechania do weterynarza, bo i tak mu nie pomoże. Pies umierał w potwornym bólu, o można go było oszczędzić… Pryzmat patrzenia na dorosłych kochających zwierzęta zmienił się radykalnie”.
Ten pies wył podwójnie – z własnego fizycznego bólu i w bólu małej, bezradnej dziewczynki.
Chyba każdy i każda z nas nosi w sobie takiego wyjącego psa.
Pierwsze sprawczości
Gdy kolejny raz w życiu spotkałam bezdomnego psa, 2-3 lata później, wracając ze szkoły – odpięłam szelki z plecaka, zrobiłam z nich smycz, obrożę i przyprowadziłam go do domu. Też był duży i owczarkowaty. Mój ojciec niemal padł ze wściekłości („żadnych psów w domu!”- ta część mojej rodziny była antyzwierzęca ) – no cóż, za późno Tatku, choć wydawałeś mi się wielki i nieznoszący sprzeciwu, poznałam siłę sprawczości. Brix z nami zamieszkał. W dniu, w którym go przyprowadziłam, miał na pewno kilkanaście lat, a żył z nami jeszcze osiem. Równolegle pojawiła się Aza – moja mama wyjęła ją spod tramwaju w Łodzi, gdy dzieciaki próbowały przeżyć unikatowe doświadczenie opisane przez nie w następujący sposób: „chcieliśmy zobaczyć, jak to jest, gdy psa przejeżdża tramwaj”.
Aza miała kilka tygodni, była kompletnie bezradnym szczenięciem, psim dzieckiem w rękach ludzkich dzieci, które ją torturowały.
Tereskę – naszą pierwszą kotkę zdjęłam z drogi, zatrzymując ruch. Mała, brudna, zagubiona kulka, siedząca na środku jezdni. Chlorek, czarno-biały kot, po prostu się wprowadził, bo sąsiedzi uważali, że kotów karmić nie trzeba, a on akurat miał to szczęście, że mógł zmienić dom.
W wieku kilkunastu lat nabrałam pewności, nieustępliwej, jednoznacznej tak, jak mało co – że jeśli staje przede mną potrzebujące zwierzę, nie odejdę bez udzielania mu pomocy. To teraz moja odpowiedzialność, niezależnie, kto i co jest pierwszym źródłem jego krzywdy. Prawdopodobnie jedyne „okno możliwości”, na które trafiła ta bezradna w ludzkim świecie istota.
Zi wzięłam z budowy w Nadarzynie 17 lat temu – jej matka, suka w typie husky – urodziła na dziko młode. Kto chciałby sukę, która się skundliła? Kto chciałby kolejnego szczeniaka urodzonego gdzieś na łódzkim podwórku czy na wsi, w stercie starych narzędzi? Brudne to, bezwartościowe i niepotrzebne. „Wynoś się!”. Miała dom – nie miała domu. Nic od niej nie zależało. Często myślę o matce Zi. Jak była dzielna, że odchowała maluchy na tej budowie bloków mieszkalnych. Robotnicy specjalnie nie przeganiali, nawet czasem rzucali niedojedzone resztki. Zginęła w końcu pod kołami samochodu.
Siekiera, tramwaj, śmietnik, budowa. Śmierć od zatłuczenia, utopienia, przejechania, zagłodzenia. Taki był – I TAKI WCIĄŻ JEST – los niechcianych zwierząt.
4 kwietnia przypada Dzień Zwierząt Bezdomnych. Piszę więc ten tekst akurat dziś – dla Niego, tego bezimiennego psa, który gdzieś na ul. Polnej w zwykłym polskim mieście (wtedy nawet wojewódzkim) na początku lat 90-tych mijany był przez setki osób. Na wysokości Jego wzroku, niczym klatka po klatce, przemierzały kolejne nogi, kroki, buty i każdy dokądś szedł, tylko On się nie ruszał. Czasem podnosił głowę. Na nas podniósł, spojrzał nam w twarz. Pysk w pysk[1]. Odwracałam się za Nim, On patrzył za nami – może poczuł to drgnięcie nadziei. Niestety był niewidzialny. Krzywda zwierząt taka właśnie jest.
Chcę Go bardzo przeprosić. Robię to z miejsca, gdzie boli jeszcze z czasów, gdy była dzieckiem i jest w tym kontakcie z bólem jakiś rodzaj zadowolenia, ponieważ to miejsce sprawiło, że nauczyłam się działać odważnie. Jestem dumna, że nie straciłam do niego dostępu.
Chcę Go bardzo przeprosić, że został sam. Nadać mu imię, ale nie mogę żadnego znaleźć. I to chyba odpowiednie – ten brak imienia, bo gdybym Mu je nadała, byłby trochę zaadoptowany, a przecież nikt z nas po niego nie wrócił. Nie wolno mi przekłamać jego historii. Ona jest na wskroś smutna. I taka musi pozostać.
Bezdomność nie tylko jest problemem systemowym, bezdomność jest arcyniehumanitarna. Nie mieć domu w sytuacji, gdy należy się do gatunku, który tego domu potrzebuje? Który w świecie człowieka nie ma szans na samodzielne bezpieczne i godne życie? Nie mieć opieki, gdy jest ona niezbędna do przetrwania. Żyć w strachu, upokorzeniu, uciekać z miejsca na miejsce, czuć głód, bać się, mieć nadzieję i przeżywać kolejne odrzucenie? Być przeganianą, być niechcianym. To był – I JEST – los zwierząt bezdomnych.
Przymusowi uchodźcy zwierzęcy istnieją nawet w czasie pokoju. Jeden z nich napisał we mnie historię, która stała się potem mapą drogową postępowania wobec zwierząt.
Sprawczość empatyczna jako kompetencja
Moją odpowiedzią na te straszne historie nie jest już odrętwienie w bezsilności, którego doświadczyłam, będąc małą dziewczynką. Pielęgnuję ten rowek w sercu, wyżłobiony przez pierwszego bezdomnego psa na mojej drodze.
Jestem dorosła nie dlatego, że potrafię powiedzieć „nic się nie da zrobić, zaakceptuj to”, lecz dlatego, że pomimo upływu lat mówię „to jest bardzo poważna sprawa – na tyle poważna, że się nią zajmę, bo chodzi o zdrowie i życie czującej istoty”.
Myślę, że sprawczość empatyczna mnie uratowała. Przed czym? Przed moralnym poddaniem się w obliczu krzywdy zwierząt. Dzięki niej nie skapitulowałam na wstępie, lecz poprzez mój ból nauczyłam się pozostawać uważną na cierpienie drugiej istoty (ludzkiej i pozaludzkiej) i rozwijać moją uwagę w tym zakresie. Pamiętacie, jak pisałam na początku, że te trzydzieści kilka lat temu otaczający mnie dorośli zachowywali się, jakby Go w ogóle nie spotkali?
Tego bezdomnego psa, który podnosił na nas głowę i patrzył, patrzył,
a my
szliśmy, poszliśmy.
Wszyscy poszliśmy do swoich domów.
Oni uwierzyli, że sprawczość empatyczna nie działa, a może nawet uważali, iż ona w ogóle nie istnieje. Trudno winić mi moich dziadków, to byli to ludzie dźwigający w swojej historii wojnę. Być może w ich sercach wszystko było tak pocięte, że nie zostało już miejsca na nowe wzory i kształty, kolejne bitwy wydawały się nie do przeżycia. Choć coraz częściej myślę, że moja babcia do Niego – po cichu, żeby nie było wstydu, śladu i odium zajmowania się jakimś brudnym psem – wróciła. Jestem niemal pewna, że czułyśmy wtedy podobnie, bo to ona mnie tego czucia nauczyła. Jaka wielka musiała być też jej samotność w ukrywaniu wrażliwości przed innymi dorosłymi. Dziecku płakać wolno, ale nauczycielce? Nie wiem, snuję, przypuszczam, rozpamiętuję.
W stosunku do siebie jestem jednak pewna, że w tym dziecku, we mnie, która napotkała kilka lat po Nim, kolejnego bezdomnego psa, obudziła się siła. Zobaczyłam, że nieprawdą pozostają twierdzenia, iż niesprawiedliwość i krzywdę trzeba nauczyć się znosić. Dostrzegłam, że w stosunku do zwierząt mamy wiele możliwych ruchów do wykonania. I że ja mam w sobie moc sprawczą, która wówczas objawiała się prostymi słowami: „a właśnie, że Brix z nami zamieszka!”.
Sprawczość empatyczna różni się od zwykłej sprawczości tym, że nie potrzebuje żadnych innych uzasadnień poza świadomością istnienia czyjejś krzywdy obok nas.
W wymiarze relacyjnym jest emanacją działalności pomocowej, ale w warstwie osobistej pozostaje najpiękniejszym ratunkiem przed wewnętrznym złamaniem. Pozwala pozostać we wrażliwym odbieraniu świata, a jednocześnie nie dać się zniszczyć bezsilnością. Zachować uczciwą obecność w obliczu czyjegoś cierpienia i nie porzucić cierpiącego.
Bez obaw, sprawczość empatyczna nie spowoduje w nas zgubnego przekonania o własnej omnipotencji. Osoby starające się zmniejszyć krzywdę zwierząt – wkładające wysiłek w poprawę losu poszczególnych zwierzęcych jednostek, jak i pracujące na rzecz zmian systemowych dla zwierząt, upominające się o ich podmiotowość, relacjonujące ich cierpienie powodowane przez człowieka – wystawione są na tak rozległą skalę problemów, że nie mają żadnych szans pomyśleć, iż mogą wszystko. To nam nie grozi. Jedyne, co możemy, to uczciwie stać po stronie zwierząt i tam, gdzie są możliwości, by pomóc faktycznie – czynić to, a tam, gdzie to niedostępne – opowiadać, że istnieje taka potworna część naszej rzeczywistości.
Sprawiać, by krzywda zwierząt i rażąca niesprawiedliwość, której każdego dnia doświadczają, nie była przemilczana tak, jak On został.
Skoro mamy już w naszym języku pojęcie „edukacji empatycznej”, tak przecież otwierające i zmieniające perspektywę[2], może warto myśleć także o „sprawczości empatycznej” jako takim działaniu, którego siła wynika z zobaczenia drugiej istoty.
Oczywiście zastrzec muszę, że to to nie jest tak, iż ja tym pojęciem cokolwiek nowego odkrywam – raczej jedynie nazywam i eksponuję kluczowe połączenie pomiędzy empatią a sprawczością w pracy dla zwierząt. „Zgodnie z założeniami nowocześnie rozumianej humanistyki sprawczy podmiot, [to ten – przypis w imieniu] realizujący – najprościej rzecz ujmując – wartości w działaniu”[3] – to powszechna myśl w literaturze humanistycznej, tyle, że wybitnie i rażąco skoncentrowana na człowieku. W tym sensie niepełna, wykluczająca i odbierająca potencjał rozwoju tego, co w ogóle jest u jej źródła – Homo sum, humani nihil a me alienum putto („Jestem człowiekiem, nic, co ludzkie nie jest mi obce”).
W Polsce działa Stowarzyszenie „Empatia”, które zajmuje się zwierzętami, stawia je w centrum uwagi. Jego nazwa i działanie są przykładem sprawczości empatycznej na poziomie organizacji społecznej (organizacji pracujących dla zwierząt jest wiele, ale zwracam uwagę na tę z powodu jej „empatii”).
Sprawczość empatyczna w obliczu spotkania z krzywdą zwierząt (ale i ludzi) pozwala, zamiast zastygać w bezruchu, podejmować wysiłek dla kogoś drugiego. Chcę podkreślić, że chodzi jednak o to, by nie poprzestać na płaczu, nie gloryfikować swojej wrażliwości, lecz uczynić z niej siłę, która może dawać innym realną troskę. W miejsce usilnej ochrony samego/samej siebie przed nieprzyjemnym kontaktem z czyimś cierpieniem, znajdować siłę, by zmienić coś dla niej. Patrzeć na nią swoimi oczami – nawet jeśli są pełne łez – i widzieć ją w pełni. Być gotowym i gotową coś dla niej zrobić.
Uznawać jej los za ważny. Przejmować się nim, a poprzez to zatroszczyć się także o swoje najdelikatniejsze kawałki w środku. Bo jeśli potraktujemy je arogancko, nakazując, by nie wypowiadały tego, co widzą, istnieje obawa, że stracimy część nas samych. A być może to jedna z najcenniejszych, najbogatszych, najgłębszych i najciekawszych cząstek, jakie w ogóle mamy.
To chyba zresztą taka przewrotna zależność, że, aby zobaczyć w pełni krzywdę zwierząt, trzeba patrzeć przez łzy, bo to one gwarantują ostrość widzenia.
Często o Tobie myślę, bezdomny psie sprzed ponad 30 lat. Zostały po Tobie gdzieś kości, rozrzucone już zapewne w różnych miejscach. A może Cię „zutylizowano”. Nie umiałam Ci wtedy pomóc, byłam zbyt mała i zbyt zależna, zbyt zaskoczona, ale pamiętam o Tobie i jesteś dla mnie ważny. Płakałam z Tobą. Płakałam dla siebie i dla Ciebie.
Z czasem nauczyłam się, że moja sprawczość empatyczna może wychodzić poza konkretnie, fizycznie napotkane zwierzęta i obejmować kolejne, jeszcze bardziej niewidzialne. Tak, niewidzialność jest w stosunku do zwierząt stopniowalna. Pomimo wszelkich trudów związanych z wykonywaną przeze mnie pracą, bardzo doceniam, że mogę aktywnie czerpać siłę z empatii i działać dla zwierząt. Każdego i każdą z Was do tego zachęcam. Chcę jednocześnie wyrazić wielką wdzięczność za Wasze Azy, Brixy, Tereski i Chlorki. Za Wasze widzenie przez łzy, za Wasze działanie dzięki nim.
Posłowie praktyczne
Z poziomu sprawczości empatycznej zostawiam kilka refleksji, dedykując je każdemu z moich zwierząt, które kiedyś były bezdomne, ale przede wszystkim tym, które nigdy z tej bezdomności nie zostały uratowane:
- dopuszczanie do rozmnażania zwierząt domowych i nieprzeciwdziałanie temu jest wprost sprzężone z wystawianiem kolejnych zwierząt na przyszłe akty niehumanitaryzmu, a nawet tortur (Aza) i bestialstwa (Dingo, który patrzył, jak „Pan” siekierą zatłukł jego matkę); edukujmy, zmieniajmy gminne programy opieki nad zwierzętami i zapobiegania bezdomności zwierząt – o tym, jak to robić ostatnio pisałam tu; nie musimy być bezradni i bezradne – mamy do dyspozycji narzędzia prawne, posłuchajcie inspirującego odcinka „Kursu stawania w obronie zwierząt” o tym, jak robić lokalną zmianę;
- powszechna, centralna identyfikacja i rejestracja zwierząt jest niezbędna do tego, by państwo wreszcie zaczęło mieć choć częściową kontrolę nad najbardziej zależnymi istotami na swoim terenie – polecam wspierania inicjatywy PIESEL;
- Wstyd, że politycy wciąż nie wprowadzili do ustawy zmian w zakresie pkt 1 i 2! rozmawiajcie z nimi w swoich miastach i gminach – lokalnie można dużo zmienić;
- bezdomność wykracza poza kategorię „właściciela” (jakże ja nie lubię tej nomenklatury w stosunku do zwierząt!). Uważam, że wiele zwierząt formalnie posiadających tzw. właściciela i tak pozostaje bezdomne – pies przywiązany całe życie do łańcucha, nie ma domu. Przypominajmy aktywnie w przestrzeni publicznej, że trzymanie psów na łańcuchach to okrucieństwo;
- za bezdomność zwierząt płacimy dziś w swoich lokalnych podatkach, które zazwyczaj przeżerane są nie na to, by otoczyć troską tych, którzy są w dojmującym doświadczeniu bezdomności, ale by pozbywać się problemu z publicznego oka i zbijać przy tym grube interesy; piszcie do swoich gmin o informacje publiczne odnośnie tego, jak zarządzają finansami przeznaczonymi na opiekę nad zwierzętami – szeroko opowiadałam o tym w 4. odcinku mojego podkastu, posłuchajcie;
- w wyborach samorządowych 7 kwietnia 2024 r. pamiętajcie o tym, że to gminy są odpowiedzialne za temat bezdomności zwierząt, a zatem zapobieganie i łagodzenie skutków ich niewyobrażalnej krzywdy. I po wyborach także o tym pamiętajmy!
- a jeśli Wasza aktualna sytuacja nie pozwala na bezpośrednie zaangażowanie, a chcecie jakoś dołożyć się do sprawczości empatycznej dla zwierząt, serdecznie zachęcam Was do wspierania na patronite tego, co staram się robić „w imieniu” zwierząt;
- i jeszcze jedno – jeśli dotrwałeś/aś do tego momentu, dziękuję Ci za Twój czas i uważność. To dziś nieoczywiste.
[1] dzięki książce „Łakome” Małgorzaty Lebdy odkryłam, jak piękne jest słowo „pysk”. Można się w nim wspólnie spotkać z drugą istotą, czule, a nie ordynarnie.
[2] Mistrzem edukacji empatycznej i jej popularyzatorem w Polsce jest Przemysław Staroń, pedagog, psycholog, kulturoznawca, https://szkolastaronia.pl/
[3] K.M.Pławecka, Od empatii do sprawczości. Jak kształtować wrażliwość młodzieży we współczesnej szkole? 2020, Acta Universitatis Lodziensis Folia Litteraria Polonica 56(1):253-270